poniedziałek, 31 sierpnia 2015

A gdyby tak uciec w Bieszczady...?

Mimo upałów, które nadal trzymają się Polski, nie da się ukryć- lato powoli się kończy. Chociaż my, studenci mamy jeszcze miesiąc (niestety przecięty sesją, więc dla mnie to już nie są takie wakacje) lato chyli się ku końcowi. 

Gorące leniwe poranki... 
Ciepłe wieczory pachnące trawą...

Te wakacje były dla mnie wyjątkowo pracowite. Od pierwszych dni lipca zaczęłam staż w firmie farmaceutycznej, a po godzinach treningi Zumby(zakochałam się w niej bez pamięci!) i przygotowanie uczniów do poprawek. Udało mi się jednak wygospodarować ten tydzień na pełnowartościowy wypoczynek na łonie natury z Ukochanym.

Już w zeszłe wakacje wiedziałam, że w tym roku pojadę do Berezki, małej wsi nieopodal Soliny. Zamarzyła mi się też podróż pociągiem (wiem, mam dziwne marzenia jak na środek upalnych wakacji ;)). 
Pech chciał, że dzień przed wyjazdem uszkodziłam sobie kręgosłup i gdyby nie Tomek nasz wyjazd nie doszedłby do skutku. 
Jednak udało się! 5 godzin w pociągu (dojechał przed czasem!!!) do Rzeszowa, później dwa lokalne PKSy i po prawie 10 godzinach byliśmy na miejscu. 

Miejscu bardzo dla mnie ważnym. Gdy byłam dzieckiem (czyli około 15 lat temu) jeździliśmy tam całą rodziną na wakacje. Dokładnie to tej samej Pani, a wręcz dokładnie do tego samego pokoju. Nie sądziłam, że po tylu latach uda mi się dotrzeć na miejsce i wszystko tak dobrze pamiętać. 



Nasza wspaniała gospodyni- pani Rozalia!

Pierwsze dni były wyjątkowo ciężkie. Z racji, że przyjechaliśmy w piątek wieczorem cały weekend zostaliśmy na wsi. Moje plecy zdecydowanie nie współpracowały i odmawiały pieszych wycieczek. Niestety z godziny na godzinę było coraz gorzej, do tego stopnia, że w niedzielę myśleliśmy o wcześniejszym powrocie do Warszawy. Brak apteki w promieniu kilkunastu kilometrów też nie sprzyjał. Na szczęście Tomek wpadł na pomysł robienia mi zimnych okładów co znacząco poprawiło mój zakres ruchów i w połączeniu z bardzo silnymi lekami przeciwbólowymi pozwoliło we względnym komforcie wytrzymać do końca wyjazdu ;).

Aby mój wakacyjny wpis był jak najmniej chaotyczny podzielę go na kilka części ;)

1) Natura, wycieczki, szlaki i ścieżki, czyli góry i pagórki w najlepszej okazałości.

Tak jak już pisałam, nie mogłam przejść tyle ile planowałam. 
Bieszczady to przepiękne góry, łąki, pastwiska, strumienie czy lasy. Ze względu na moje plecy na wycieczki po Berezce wybieraliśmy się raczej w bardziej płaskie tereny z lekkimi wzniesieniami, ale nawet tam widoki zapierały dech w piersiach!
Na dalszą wycieczkę wybraliśmy się nad jeziorka Duszatyńskie na górę Chryszczatą. Dzięki temu, że przez większość drogi szliśmy gęstym lasem 40 stopniowy upał, aż tak bardzo nie dał się nam we znaki, choć postoje przy strumieniach były koniecznością. Szlak, którym szliśmy, był bardzo zróżnicowany- dróżki, przechodzenia przez strumienie, wspinanie się po wystających korzeniach. Byłam bardzo szczęśliwa (i dumna z siebie :D), że udało mi się tam dojść, ale i tu nie dałabym sobie rady bez Tomka, który przez cały wyjazd nosił za mnie większość rzeczy, aby odciążyć moje plecy.
Co wieczór staraliśmy się też wychodzić na spacery po Berezce,szlakami mojego dzieciństwa, aby czerpać jak najwięcej z naszego wyjazdu.



















2) Plażowanie ;)

Od zawsze byłam zakochana we wszelkich zbiornikach wodnych- morze, rzeka, jezioro, zalew to to co kocham najbardziej, dlatego obowiązkowym punktem naszego wyjazdu był minimum jeden dzień pluskania się w przepięknym Zalewie Solińskim. 
To kolejne miejsce naładowane wspaniałymi wspomnieniami z dzieciństwa. Spacery zaporą, na której musiałam klękać, żeby przez szpary pooglądać ryby pływające w zbiorniku (niestety mój wzrost nie pozwalał mi oglądać ponad barierkami ;)), gofry z owocami i najważniejsze- niekończące się kąpiele.
My wybraliśmy się tam dwa razy- na początku wyjazdu od strony Soliny i przedostatniego dnia od strony Polańczyka. W tym miejscu czułam się jak w raju. Po co jeździć na białe plaże Barcelony skoro u nas są tak piękne miejsca, gdzie temperatura wody, uważam, że była wyższa niż w Hiszpanii. Jak dla mnie była to najlepsza część naszego wyjazdu.






























3) Zwiedzanie

Nie jestem osobą, która uwielbia chodzić po kościołach i muzeach, a mimo to i takie miejsca odwiedziliśmy podczas naszych wędrówek. 
Głównym miejscem do zwiedzania był dla nas Sanok- miasto rodzinne genialnego malarza Zdzisława Beksińskiego. Mimo, że sporą część swojego życia spędził na warszawskim Ursynowie, w sanockim zamku powstała ogromna galeria z jego pracami. Zawsze uważałam, że jego prace są równie genialne jak przerażające, a ta wystawa tylko mnie w tym utwierdziła. Jego życie doskonale pokrywało się z jego twórczością, czym więcej było w jego rodzinie tragedii i tajemnic tym jego prace wzbudzały coraz to większy podziw, ale i strach. 
Muzeum w zamku (oprócz wystawy Beksińskiego jest wiele innych również godnych plecenia) to jedno z trzech miejsc, które po prostu trzeba zobaczyć w tym mieście.
Kolejnym jest Skansen, a dokładnie Muzeum Budownictwa Ludowego. Na to miejsce trzeba przeznaczyć minimum kilka godzin. Spacerując uliczkami wsi możemy cofnąć się w czasie i poczuć się jakbyśmy byli częścią tej społeczności. Świetnie zagospodarowane tereny, pełne warzyw i kwiatów ogródki dodają tylko poczucia, że ta wieś żyje tam nadal. 
Upał nie pozwolił nam przejść całości, choć spacerowaliśmy prawie 3 godziny.
Ostatnim miejscem, które zwiedziliśmy w Sanoku była platforma widokowa usytuowana na Górze Parkowej (364 m n.p.m). Świetne miejsce na spacer i odpoczynek w upalny dzień. Jak sama nazwa sugeruje góra ta jest tak na prawdę parkiem ze ścieżkami które nieznacznie pną się do góry, aż na samą platformę z której możemy zobaczyć panoramę całego Sanoka, ale również odpocząć w cieniu drzew na licznych ławeczkach i zastanowić się, gdzie warto wybrać się na obiad...













4) Jedzenie!!!

Jak wiadomo jest to dla mnie jeden z ważniejszych punktów każdego wyjazdu :D. A tak na poważnie było... Hmm... Ciężko? To chyba to słowo. Jako, że obydwoje nie jemy mięsa mieliśmy utrudnione zadanie. W miastach nie było najgorzej, choć tak na prawdę wszędzie jako dania bezmięsne pojawiały się naleśniki ze szpinakiem i pizza wegetariańska. Nie powiem, bardzo lubię obydwa te dania, ale ile można? ;)
Zdecydowanie "ciekawiej" było w samej  Berezce.Gdy trafiliśmy do typowej restauracji z białymi obrusami i świecami na stołach pomyśleliśmy, że w końcu nam się udało znaleźć coś ciekawego na wsi. Niestety to były tylko pozory. Dania jarskie jakie znaleźliśmy w karcie to: sławne już naleśniki ze szpinakiem ( okrutnie słone!), pierogi ruski oraz... pierogi z mięsem i gulasz. Hmm... W Warszawie przyzwyczaiłam się do innych jarskich dań. 
Naszym najlepszym obiadem był zdecydowanie posiłek w Starym Kredensie w Sanoku. Z racji, że była to restauracja przy samym rynku obawialiśmy się trochę o ceny, ale co tam, raz się żyje ;).
Obawialiśmy się też co zastaniemy, gdyż był to lokal po Kuchennych Rewolucjach pani Magdy G. Jak to mówią "nie taki diabeł straszny...". Makaron jaki tam zjadłam był jednym z najlepszych w moim życiu, dodatkowo przesympatyczna obsługa, która nie patrzyła na mnie jak na mieszkańca innej planety, gdy poprosiłam, żeby moje danie było bez mięsa. 
Jedzenie pyszne, kelner taki jak być powinien, wystrój elegancki, ale przytulny, a ceny adekwatne do jakości. Jednym słowem mam ochotę wrócić po jeszcze!
Podsumowując, w miejscach bardziej turystycznych trzeba wyjątkowo uważać, by nie zostać oszukanym. Nie ma co ukrywać w wakacje liczy się na naiwność i brak koncentracji klientów. 

Po powrocie do stolicy obydwoje stwierdziliśmy, że ze względu na jedzenie jesteśmy wielkimi szczęściarzami, że mieszkamy tam gdzie mieszkamy i knajp wegańskich mamy coraz więcej.




 Kawiarnia Coś Słodkiego



 Kawiarnia Coś słodkiego (również Sanok). 
Warszawskie standardy i wystrój, ale zdecydowanie nie warszawskie ceny ;).



Kawiarnia Coś Słodkiego.


Cukiernie ze zwykłymi prostymi ciachami, a nie artystycznym- tego brakuje mi w Warszawie!




Stary Kredens


Stary Kredens


Stary Kredens (Sanok) uratował gastronomiczną twarz południa w naszych oczach ;)



 Nasze śniadania o świecie, na balkonie z widokiem na góry i tak wygrały z każdą restauracją ;)






I te nieszczęsne naleśniki.





To były cudowne wakacje, które dały nam wiele siły do "walki" z kampanią wrześniową i na pewno będziemy je miło wspominać. Wszystkie niedogodności po czasie wyblakną w naszej pamięci, a wszystko co było wspaniałe tylko się jeszcze w niej wyostrzy.  



wtorek, 7 lipca 2015

Be vegetarian!

Oficjalnie przeszłam na wegetarianizm!

Od dawna fascynowało mnie wegetariańskie i wegańskie jedzenie i możliwości jakie za sobą niosą. Nie są mi też obce idee jakie się z tym wiążą. Mimo wszystko uważałam, że nie jest to jedzenie "na studencką" kieszeń i bardziej opłaca mi się jeść domowe obiadki u mamy. 
Paradoksalnie w Dzień Matki powiedziałam sobie dość. Miała to być próba czy dam rade, czy będzie mi brakowało mięsa. Miło się zaskoczyłam, ponieważ nawet przez chwilę nie pomyślałam żeby zaprzestać moje postanowienie, a fantazja w kuchni nie pozwala mi na nudę, nawet teraz, gdy codziennie pracuję w laboratorium i nie mam tyle czasu na wymyślne gotowanie.

Po kilku zdaniach wstępu przechodzę do głównego tematu tego wpisu ;). Często znajdujemy nowe miejsca przez przypadek. Spacerując ulicami Warszawy z T. nie raz natrafiamy na ciekawe miejsca i zawsze pada zdanie "musimy tu kiedyś przyjść". Często o tych lokalach zapominamy na długie miesiące. 
Tak też było i tym razem. Nawet nie pamiętam kiedy zobaczyliśmy Mango vegan street food. Jako, że uwielbiam ten owoc to restauracja o takiej nazwie nie mogła nie zapaść mi w pamięć. Mimo wszystko dopiero po kilku miesiącach poszliśmy tam na obiad (i to w dodatku przez przypadek ;)). 

Minimalistyczny wystrój wnętrz od razu kojarzy mi się z wegańskim jedzeniem, które za to minimalistyczne nie jest ;). Menu mają dość obszerne (poza falafelami i burgerami, znajdziemy też wiele rodzajów humusu, sałatki oraz desery), ale przesympatyczni panowie z Mango od razu pomogli nam w doborze odpowiedniego zestawu, który zaspokoi nasz głód i pragnienie w upalny dzień. Wybór padł na falafela mango, burgera komosę i zimną lemoniadę- oczywiście o smaku mango. Gdy dostaliśmy nasze zamówienia byliśmy bardzo miło zaskoczeni- tak dużych porcji nie spodziewaliśmy się dostać za taką cenę. Kolejną niespodzianką była ilość smaków jakie znalazłam w mojej picie. Tak precyzyjnie dobranych dodatków do zdecydowanie szybkiego i prostego (a co za tym idzie trochę "oklepanego" już) dania nie spotkałam jeszcze nigdy w mojej vege karierze ;).

Wizyta w tym lokalu dała nam sporo uciechy i jestem pewna, że będzie to jedno z tych miejsc do których wracamy, gdy chcemy zjeść coś pysznego na mieście.

Aż serce się raduje, że w Warszawie jest tyle miejsc promujących wegetariański i wegański styl życia nie tylko wśród osób świadomie odrzucających jedzenie mięsa, ale wśród wszystkich mieszkańców stolicy i okolic. Wiadomo, z dnia na dzień wszyscy nie staną nie wegetarianami, ale uważam, że tworzenie tak prostych w formie, ale bogatych w smaku potraw zniechęci wielu z nas do sięgania po mięso, a zachęci to zdrowszej i ciekawszej alternatywy.



FB:https://www.facebook.com/pages/Mango-vegan-street-food/1466390623641813?sk=timeline

Adres: ul Bracka 20, Warszawa




https://scontent-ams2-1.xx.fbcdn.net/hphotos-xap1/v/t1.0-9/s720x720/11227031_1579536738993867_1544195856354682894_n.png?oh=801ce6b6238a86d2b1f1737e0fd73344&oe=562D2A98


https://scontent-ams2-1.xx.fbcdn.net/hphotos-xat1/v/t1.0-9/s720x720/11073862_1562586690688872_5682652070611402067_n.jpg?oh=52d3043d5367d1af4d206dca6fc984de&oe=56238608


https://scontent-ams2-1.xx.fbcdn.net/hphotos-xtf1/v/t1.0-9/s720x720/1509316_1562586687355539_7717371107918778826_n.jpg?oh=94d0836f38700fc18848318c821a644d&oe=5628402C




Uwielbiam tekst Miśka, gdy jemy w jakimś nowym miejscu- "robisz zdjęcia, bo nie wiem czy mogę zacząć jeść" - ciężkie życie z blogerką :D